Rozdział 2
Jasper
Otworzyłem oczy... Niebo nade mną zrobiło się ciemno granatowe, wkrótce miał nadejść długo przeze mnie oczekiwany zmrok.
Westchnąłem i podniosłem się z twardej ziemi, która nie zdążyła jeszcze wchłonąć ostatniego deszczu.
Już zaledwie za pare godzin kolejny człowiek miał zginąć i nigdy nie wrócić do domu...
Kolejny raz miałem przeżywać jego tak różne emocje.
Podziw
do mojej osoby, strach kiedy zaczyna się domyślać co go czeka, cień
nadziei kiedy ucieka, rozpacz i ból kiedy go złapię...
Tak... Tyle razy to czułem... Setki, miliony razy...
Byłem mordercą, potworem.
Do
końca mojego długiego życia miał mnie prześladować obraz ludzi, których
zabiłem i wojen... Wojen, które udało mi się o dziwo przeżyć.
Kiedy o tym pomyślałem znowu zobaczyłem jedną z bitew.
Tę w której zginął John, mój najlepszy przyjaciel...
Dalej
pamiętałem furię, która rozsadziła po tym zdarzeniu moje ciało i
pietnaście nowonarodzonych, których zabiłem jednym ruchem ręki...
Powróciłem do normalnego świata...
To tylko jedno polowanie...
Jedna ofiara...
Nikt więcej...
Wziąłem się w garść. To jedyny sposób, by przeżyć. Inaczej...
Kolejny obraz z przeszłości...
Te dwa miesiące kiedy wytrzymałem bez choćby kropli krwi...
To szaleństwo gdy spotkałem niewinną grupę turystów...
I mord...
Czerwony las...
Tylko tyle zapamiętałem.
Resztę pamiętało to dziwne stworzenie, które zapanowało wtedy nad moim ciałem...
Ta
istota co rozszarpała ich wszystkich na strzępy i opróżniła jednego po
drugim z każdej kropli krwi. Zostawiła ich pustych... Sprawiła, że stali
się tylko skorupami.
Ja...
Zacisnąłem pięści z wściekłości.
Raz zapoluję i z powrotem wrócę do bezczynnego chodzenia po świecie, sam na sam ze swoimi myślami.
Aż do następnego razu... Do następnego miasta i do następnego niespodziewającego się mnie człowieka.
Prychnąłem.
Jakże nudne było moje życie.
Polowanie, bieg przed siebie, unikanie ludzi i światła słonecznego i od początku...
Przeciągnąłem się.
Już niedługo miały pojawić się na niebie gwiazdy i srebrzystobiały księżyc.
Jedyna rzecz, która poruszała moje serce.
Dawno temu zapomniałem co to miłość.
Nienawidziłem nawet słońca, bo wcale nie było piękne, a trzeba było tylko uważać, by cię nikt w nim nie dojrzał.
Wolno wstałem i skierowałem się w ludzkim tempie, w stronę miasta.
Spacer zawsze odświeżał mój umysł.
*
Minąłem
pierwszy sklepik z ubraniami. Wyraźnie słyszałem dochodzące z niego
głosy ekspedientek, które tłumaczyły coś jakiejś kobiecie w środku.
Zapach zapiekł moje gardło i sprawił, że zapłonęło.
Przestałem oddychać.
Natychmiast
również zaczęła docierać do mnie masa emocji i odczuć, dochodzących z
różnych stron miasta. I pomyśleć, że kiedyś miałem trudności z
usłyszeniem co jedna osoba czuje.
Niebo coraz bardziej
ciemniało, a wiatr stawał się coraz mocniejszy co skutecznie nakłaniało
ludzi do wejścia do ulicznych sklepów i pubów.
Skręciłem w ciemną alejkę.
W takich miejscach zawsze było mało osób i przy okazji nie zapuszczał się tu nikt kto miał rodzinę i udane życie.
Było
to miejsce gdzie przesiadywali bezdomni i alkocholicy, którzy przepili
swój dom i rodzinę. Ci ludzie nie mieli nic do stracenia.
Nikt na nich nie czekał i nikt nawet nie zauważał ich zniknięcia.
Łatwy, nie zwracający uwagi cel.
Powoli nakzałem moim płucom wciągnąć jeden, mocny chaust powietrza, by znaleźć zapach, który mnie jakoś zainteresuje.
Nie
było to trudne, bo zaledwie po dwóch sekundach rozróżniłem woń, która
nie była z domieszką kwaskowatego zapachu, którym były narkotyki i
pachniało od niej tylko trochę gorzkawo, co oznaczało, że człowiek nie
jest jeszcze bardzo pijany i krew będzie smakowała lepiej.
Mogłem nienawidzieć zabijać, ale skoro już musiałem to robić to wybierałem ofiary, które smakowały lepiej niż inne.
Oczywiście
nigdy nie pozwolił bym sobie na osobę z wyższych sfer, taką jak
milioner czy ktoś słynny. Ma się rozumieć jego krew smakowałaby
najlepiej. Byłaby słodka, cieplejsza niż ta, którą piłem i przede
wszystkim... znacznie lepiej zapobiegła, by głodowi.
Jednak, nie. Nie pozbawię kogoś rodziny i przyjaciół.
I tak byłem dostatecznym potworem.
Pobiegłem w wampirzym tempie w stronę zapachu, który już za pare sekund miał mi się ukazać jako dwunożna istota.
Z każdą sekundą moje pragnienie zapanowywało nade mną.
I wtedy go zobaczyłem.
Zwykły
mężczyzna o długich, brudnych brązowych włosach, odziany w stare,
połachane spodnie i równie pięknie wyglądającą, szarą bluzkę.
Moja ofiara...
Podszedłem do niego wolnym krokiem, starając się to uczynić jak najciszej.
Pewnie był bezdomnym...
Kiedy stanąłem tuż za nim, wyciągnąłem dłoń i bez wachania złapałem go za ramię.
Mężczyzna krzyknął i odwrócił się.
Poczułem od niego natychmiast strach, który szybko zmieszał się z podziwem do mojego wyglądu.
Nie chcąc dalej czuć jego przeżyć bez wachania zatkałem mu usta dłonią i ugryzłem w najbardziej ukrwione miejsce, szyję.
Ciepła ciecz spłynęła na moje obolałe z bólu gardło...
Blogosławieństwo i zarazem przekleństwo...
Jego strach i ból paraliżował mój umysł, ale moje ciało wstrząsały dreszcze wywołane szczęściem jakie dostarczała mi krew.
Poczułem, że człowiek słabnie i teraz to ja go trzymam na nogach, a nie ona sam.
Po paru sekundach nie było już w nim nic.
Nawet kropli krwi...
Oderwałem się od niego i upuściłem go na ziemię.
Upadł z głuchym trzaskiem...
Zajrzałem mu do kieszeni.
I tak już nie zył.
A kradzież w porównaniu z morderstwem wydawała się być mniejszym złem.
Dwa
banknoty dziesięcio dolarowe, zapalniczka, złożona na pół fotografia i
kartka zapisana z jednej strony należały teraz do mnie.
Spojrzałem na zdjęcie.
Zobaczyłem roześmianego mężczyznę i obejmującą go piękną kobietę z anielskim uśmiechem.
Ze zdiwieniem uświadomiłem sobie, że ten mężczyzna to moja ofiara.
Zacisnąłem dłoń w pięść.
Miłość...
Może to była jego żona, albo ukochana?
Westchnąłem i aby o tym nie myśleć spojrzałem na kartkę.
Okazało
się, że to wyrwana notka z gazety, a dokładniej informacja
o samobójstwie Ann Stevenson i o tym, że została pochowana na cmentarzu w
Philadelphii.
Dlaczego trzymał ten kawałek gazety?
Nagle zauważyłem, że z tyłu fotografii jest coś napisane.
Pismo było wyblakłe i miejscami rozmyte, ale dla oczu wampira nie stanowiło to żadnej przeszkody.
"Jak
będzie Ci smutno i ciemność wejdzie Ci do serca, spojrzyj na to zdjęcie
i przypomnij sobie moją miłość do Ciebie. Bo gwiazdy rozsądku i
księżyc, który często znika i się zmienia są niczym w porównaniu ze
Słońcem, które jest i zawsze będzie świecić moją miłością do Ciecie. "
Ann
Kiedy to czytałem moje serce lekko zadrgało. Te słowa były piękne, niesamowite.
Ann...
Więc ta dziewczyna co nie żyła to również ta dziewczyna ze zdjęcia.
Parsknąłem szaleńczym śmiechem.
Nie wiem skąd mi się wziął, ale czułem się jak wariat, który z rozpaczy i żalu stracił zmysły.
Philadelphia...
Tam był grób tej dziewczyny.
Nagle wpadł mi do głowy dziwny pomyśł.
A może...
Co mi szkodzi tam pojechać?
Ciągnęło mnie w tamto miejsce.
Chciałem ujrzeć grób tej dziewczyny i móc ją przeprosić za to, że zabiłem kogoś kogo ona kochała.
I móc zostawić tam zdjęcie, by również ten mężczyzna został przez świat zapamiętany.
Philadelphia...
W końcu to nie daleko, a moje serce szaleńczo pragnęło iść właśnie w tamtym kierunku.
Posłuchać się serca?
Nie radziło mi nic od ponad 40 lat, było martwe.
A teraz, skoro przemówiło czułem, że muszę iść za jego głosem.
Philadelphia...
Jazz183
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz