Hej!
Witam was gorąco...Wiem, dawno nie pisałem, ale testy...No wiecie...Już tylko tydzień... :(
Dzisiejszy rozdział dzielę na dwie części. Część 2 już jutro! :D
No, a jak tam po świętach? Mnóstwo nauki co nie? :D
Przepraszam...Jutro skomentuję wasze komentarze, ale dzisiaj czas mnie goni... :(
No nic...Polecam jeszcze....
Drugi blog Bailey: http://wiecznosc-to-nie-wszystko.blog.onet.pl/
Cudo blog Natki: http://sekret-tatuazu-smoka.blog.onet.pl
Rozdział
dedykuję kolejnej nowej osobie (jak ja uwielbiam nowe osoby!!! :DDD)
Anusi1001. Dlaczego? Dlatego, że pisze wspaniałe komentarze, jest
cudowna i...po prostu jest... :D Jeśli to czytasz, to chce Ci z całego
serca za wszystko podziękować. Każdy Twój jeden komentarz jest dla mnie
jednym uśmiechem. Dziękuje. :*
Głośny huk, kiedy zderzyłem się z Edwardem, przypominał wystrzał z armaty.
Nie panowałem nad sobą...
Jednak tym razem nie żałowałem tego. Wręcz przeciwnie, byłem szczęśliwy...
Szczęśliwy, że mogę go ukarać za to co powiedział Alice...
Z całej siły, wbiłem go w drewnianą podłogę.
Z pewnością miał potem zostać ślad...
-Co powiedziałeś?-syknąłem cicho.
-To, że Alice jest debilką.-powtórzył z mściwym uśmiechem.
Warknąłem i z całej siły przyłożyłem mu pięścią w twarz.
Usłyszałem cichy jęk, wydobywający się z jego ust.
Nie było mi go szkoda...
-Jasper!-usłyszałem krzyk Emmetta.
Warknąłem cicho.
Nagle poczułem silną dłoń na moim ramieniu.
Odwróciłem szybko głowę.
Brat Edwarda patrzył na mnie całkowicie opanowany.
-Posłuchaj...Ja
wiem, że chcesz go pewnie teraz zabić, ale jakbyś mógł tego, proszę nie
robić...-szepnął.-Wiesz...Jednak to mój brat i mimo wszystko go kocham.
Okey?-spojrzał mi w oczy.-W przeciwnym wypadku będę musiał cię
odciągnąć siłą, a nie chcę tego robić zwłaszcza, że jesteście razem z
Alice, naszymi gośćmi.
Wzruszyłem ramionami.
I tak nie miał szans mnie pokonać...
-Słuchaj...Możesz
go trochę uszkodzić, należy mu się, ale proszę...Nie zabijaj go.-Emmett
patrzył na mnie z wyczekiwaniem w oczach.
Kiwnąłem niechętnie głową na znak zgody.
Nie chciałem go tak naprawdę zabić...
Nie mógłbym...
Nie po tylu latach wojen...
Nie po tylu latach bezmyślnego mordu...
Nagle poczułem, że przeciwnik pode mną poczuł smutek.
Spojrzałem na niego ze zdziwieniem...
-Przepraszam.-szepnął Edward.
Zmarszczyłem ze zdziwieniem brwi.
Jeszcze minutę temu bronił się i gdyby mógł to pewnie rozszarpałby mnie na strzępy.
Moje opanowanie natychmiast powróciło...
-Słucham?-spytałem.
-Ja...Przepraszam.-zamknął oczy.
Moje pięści natychmiast się rozluźniły...
-Ja,
nigdy się tak nie zachowuję. Zwykle jestem najbardziej opanowany z
całej rodziny. Z resztą jak nie wierzysz to ich spytaj.-powiedział
smutno.
Przeniosłem wzrok na Rosaline.
Zagryzła wargę i niechętnie kiwnęła głową na znak potwierdzenia.
A, więc mówił prawdę...
Z powrotem powędrowałem wzrokiem na twarz Edwarda.
-Nie wiem co we mnie wstąpiło...-spojrzał smutno na Alice.
Niechętnie z niego wstałem.
Wiedziałem, że nie mam powodu być już na niego wściekły.
On podniósł się z ziemi i podszedł do Alice.
Powoli wysunął ramiona i delikatnie ją objął.
-Przepraszam.-szepnął.
Spojrzałem na resztę Cullenów.
Stali jak oniemieli...
Rosaline
postukała się palcem po głowie i pokazała na Edwarda, a Emmett miał
wzrok pod tytułem "Co mu się stało i gdzie jest najbliższy szpital
psychiatryczny?".
Rozśmieszyło mnie to.
Reakcja Esme i Carlisa była zupełnie inna...
Carlise patrzył na Edwarda z dumą, a Esme uśmiechała się promiennie sama do siebie...
Widać było, że oboje bardzo go kochają...
Edward chwilę później znalazł się przy mnie.
-Na mnie nie licz. Nie jestem chętny do uścisków.-powiedziałem z uśmiechem na twarzy.
Ten zaśmiał się i wysunął przed siebie dłoń.
-To może chociaż to?-zaproponował.
Przewróciłem oczami.
-Ech, niech ci będzie.-powiedziałem i uścisnąłem szybko dłoń.
*
-No,
a teraz czekamy na twoją opowieść. Szczerze powiedziawszy jestem jej
bardzo ciekawy.-zaśmiał się Edward.-Widziałem niechcący urywki twoich
wspomnień, ale nie umiałem ich poukładać do kupy, więc czekam na twoją
przeszłość.-posłał mi przyjacielski uśmiech i usiadł na kanapie.
Alice spojrzała na mnie pocieszycielsko i usiadła obok Edwarda.
Emmett
natychmiast dosiadł się obok Małej, a Rosaline ułożyła się wygodnie na
jego kolanach, Esme i Carlise rozsiedli się na fotelach.
Wszyscy patrzyli na mnie z niecierpliwością...
Jęknąłem.
Dalej nie miałem na sobie koszuli.
Alice, jakby czytając mi w myślach, natychmiast rzuciła we mnie golfem.
-Dzięki.-mruknąłem cicho.
Jak myśmy się dobrze rozumieli...
Przeniosłem wzrok na okno.
-Urodziłem
się w 1844 roku w Houston, w Teksasie. Nie miałem idealnego życia jako
człowiek, ale miałem to szczęście, że urodziłem się w bogatej i bardzo
szanowanej w mieście, rodzinie.-wspomnieniami wracałem do tamtych
czasów.
Znowu widziałem twarze przyjaciół i znajomych...Słyszałem
piosenki jakie śpiewaliśmy razem w ciepłe dni, przy ogniskach...Czułem
zapach trawy i słońca... Uśmiechnąłem się lekko na to wspomnienie...
Jak dawno temu to było...
-Byłem
wychowywany przez niańkę, bo mój ojciec zawsze siedział w pracy, a
matka nie potrafiła nigdy z nikim normalnie porozmawiać, a tym bardziej
się mną zająć, poza tym było nas na nią stać, a w tamtych czasach była
to rzadkość i ludzie chwalili się niańkami na potęgę.-rozśmieszyło mnie
to.
jakże absurdalne to było podejście...
-W wieku
parunastu lat, poznałem jedną dziewczynę...Lili...Spędzaliśmy ze sobą
praktycznie każdą chwilę i przez krótki moment w moim życiu, świata poza
nią nie widziałem.Kiedy ogłosiłem mojemu ojcu, że chcę się z nią
pobrać, nie zgodził się... Ona była córką piekarza...W jej rodzinie nie
było często pieniędzy na życie i zadłużali się u wielu ludzi. Mój ojciec
uznał, że nie mogę bratać się w tak wielki sposób z niższą warstwą
społeczną. Nie przeszkodziło nam to oczywiście dalej się spotykać.
Miałem głęboko gdzieś słowa mojego ojca i robiłem to co uważałem za
słuszne.-zagryzłem wargę...Znowu wspomnienie jej włosów...Jej
twarzy...-Któregoś dnia ojciec Lili zapomniał zagasić piec. Cały dom
stanął w płomieniach...Ona...Uratowała ich wszystkich...Ale sama...Sama
nigdy nie wyszła.-wbiłem wzrok w ziemię.-Po jej śmierci wpadłem w
depresję. Poznałem wtedy chłopaka z równie bogatej rodziny co moja i w
dodatku w tym samym wieku co ja, Erica Stanforda. -uśmiechnąłem
się.-Mieliśmy podobne zainteresowania i równie mocno denerwowali nas
nasi ojcowie, którzy ponad wszystko cenili pieniądze, więc nic dziwnego,
że szybko się zaprzyjaźniliśmy. On podniósł mnie na duchu... Z czasem
prawie zapomniałem o Lili. To właśnie z Ericiem poznałem świat
ryzyka...-zaśmiałem się.-Razem robiliśmy wszystkie głupie i
niebezpieczne rzeczy jakie były w moich czasach możliwe. Zdarzało nam
się wpadać w opresję, ale udawało mi się zawsze jakimś cudem nas z nich
wyciągnąć. Ojciec nazywał to wrodzoną charyzmą...Nasze rodziny szybko
również zawiązały przyjaźń, więc spędzanie wspólnie czasu było jeszcze
łatwiejsze.-zamyśliłem się na chwilę.-Kiedy w 1861 roku wybuchła wojna
secesyjna, miałem zaledwie siedemnaście lat. Razem z Ericiem
podziwialiśmy mężczyzn idących na służbę w obronie kraju i też
pragnęliśmy stać się jednymi z tych żołnierzy. W naszych czasach byli
oni obdarzani wielkim hołdem. Błagaliśmy naszych ojców, by ci zgodzili
się żebyśmy poszli na służbę ojczyzny, ale ci stanowczo odmawiali nam,
mówiąc że jesteśmy za młodzi i, że wojna to zło. -roześmiałem się na
głos. -Rzeczywiście za młodzi byliśmy, bo do wojska przyjmowali od lat
20, ale marzenia o sławie zatruły nam umysł. W pewien ciepły dzień lata,
umówiliśmy się w nocy. Mieliśmy dość wymogów i zakazów naszych ojców i
postanowiliśmy uciec z domu, na wojnę. Przy przesłuchaniach do armii
płynnie skłamałem, że zamiast 17 lat mam ich 20, a że byłem wysoki jak
na swój wiek dostałem się bez przeszkód. Zresztą Eric też. -uśmiechnąłem
się.
Nie byliśmy jedyni...
Tyle osób o wyglądzie zaledwie dzieciaków...
Na pewno nie mieli nawet 15 lat, w większości...
Ale my byliśmy głupi...
-W
armii szło mi nadzwyczaj dobrze. Szybko wyłapałem, dla których ludzi
należy być miłym, a którym można prosto w twarz powiedzieć co się o nich
myśli. Było to trochę jak gra...Musisz myśleć, rozważać każdy ruch
przeciwnika i przede wszystkim nigdy nie tracić koncentracji, bo jeden
błędny ruch prowadził do upadku z powrotem na pole z napisem start.
Podłapałem jednak o co w niej chodzi, a było mi jeszcze łatwiej niż
niektórym, bo zawsze miałem w sobie coś takiego, że ludzie mnie lubili.
Nigdy nie miałem wrogów, a i tutaj ich nie poznałem. Natomiast
Eric...Cóż...Słabo mu szło...Czasami wspinał się szczyt, ale sekundę
później już z niego spadał... Jednak byłem mu wierny i pomagałem w
zachowaniu chociaż szczątkowej reputacji...Poznałem tam szybko bandę
przyjaciół... Nie byli od nas starsi, ale tak jak my poszukiwali
przygody i sławy. Mike, John, Ryan i pewna dziewczyna, która bardzo
dobrze udawała mężczyznę, Sophie. Gdyby starsi wiedzieli, że w ich armii
jest banda dzieciaków i w dodatku jeszcze kobieta...Cóż...Niechybnie,
by nas zabili... -westchnąłem.-Ciągłe balansowanie na krawędzi i
nieustanna czujność męczyły mnie, więc kiedy ogłoszono nam, że dojdzie
do naszego pierwszego starcia, ucieszyłem się. Miało to być wreszcie coś
nowego, coś co miało wyrwać mnie ze szponów nudy i monotonności. Kiedy
wybuchła bitwa pod Galveston, a właściwie potyczka, mój przyjaciel
Eric...Przypłacił to życiem... Ja natomiast, zostałem awansowany do
rangi majora. -parsknąłem.-W tamtych czasach to było coś... Co
najśmieszniejsze ominąłem wielu mężczyzn bardziej doświadczonych i dużo
starszych ode mnie. I tak stałem się najmłodszym majorem w całym
Teksasie.-zamyśliłem się na chwilę.
Ci ludzie, którzy tak ślepo za mną podążali...
Ech...
Nie wiedzieli, że w większości idą po śmierć.
-I co dalej było?-wyrwał mnie z zamyśleń, lekko drżący głos Rosaline.
Przeniosłem na nią szybko wzrok.
Wyraźnie widziałem, że jest przejęta...
Czułem smutek od nich wszystkich...
Alice...
Jedno spojrzenie na nią dało mi siłę do kontynuowania opowieści...
-Pamiętam
tę noc jakby była dzisiaj.-szepnąłem.-Kiedy do portu w Galveston
przybiły okręty Unii, powierzono mi ewakuację kobiet, starców i dzieci.
Poprowadziłem pierwszą kolumnę cywili do Houston i zostałem tam tylko na
tyle długo, by upewnić się, że wszyscy z kompanii są bezpieczni, a
następnie ruszyłem w drogę powrotną.Po krótkim czasie napotkałem na
mojej drodze trzy, idące w przeciwnym kierunku kobiety. Zawsze zdarzali
się jacyś maruderzy, więc łatwo było zgadnąć, że je też wziąłem za takie
osoby. Denerwując się na nie, podjechałem do nich z zamiarem
zaoferowania pomocy. W chwili kiedy już otwierałem usta, światło
księżyca padło na ich twarze. Zamarłem... Nigdy w życiu nie widziałem
piękniejszych kobiet... Z otępieniem zdałem sobie sprawę, że na pewno
nie były z mojego konwoju, bo tak cudne istoty niewątpliwie zostałyby
przeze mnie zauważone. Pierwsze co mnie w nich zachwyciło to ich
alabastrowa cera. Na południu rzadko zdarzają się dni bez słońca, więc
siłą rzeczy każdy jest opalony...Ale nie one... One miały skórę w
odcieniu śniegu lub porcelanowych lalek, jakimi bawiły się małe
dziewczynki, pochodzące z bogatych domów. Jedna z nich i jednocześnie ta
co najbardziej przypadła mi do gustu, była filigranową brunetką o
rysach typowo meksykańskich. Niezbyt wysoka, ale też nie nad zbyt niska,
o czarnych, głębokich oczach. Wyglądem przypominała anioła, któremu
znudziło się życie w niebie... Druga, najwyższa z nich wszystkich, o
prostych jak trzcina, jasnych włosach, wyglądała jakby właśnie uciekła z
castingu na miss świata. Trzecia była zdecydowanie najniższa z nich
wszystkich. Jej długie, poskręcane w loki włosy, lśniły w świetle
księżyca, tak, że ich miodowy odcień zdawał się zamieniać w biały...
Pochyliła się w moją stronę i lekko wciągnęła powietrze.
Jazz183
Hej! Właśnie trafiłam na twojego bloga... Jestem na 4 rozdziale i bardzo mi się podoba twój styl pisania. Uwielbiam Alice i Jaspera więc mam nadzieję, że nie zrezygnujesz z bloga. Pozdrawiam...
OdpowiedzUsuń