sobota, 4 sierpnia 2012

Rozdział 20-Oświadczyny

Hej!
Przepraszam, ale nie odpisze dzisiaj niestety na wasze komentarze, bo właśnie wyjeżdżam na wyjazd.  Postaram się was poinformować o notce ale nie wiem naprawdę czy mi się uda. Pozdrawiam gorąco i całuję. 
Jazz183

Rozdział 20
Niezwykłe oświadczyny...

Rozdział dedykuję mojej przyjaciółce, osobie, z którą prowadzę drugiego bloga... Niejakiej Al Excenair. Jesteś cudowna jeśli to czytasz. A także wam wszystkim, co to czytają. Musicie wiedzieć, że jesteście dla mnie bardzo ważni. :* 
Zamknąłem oczy przed blaskiem, niknących coraz bardziej za horyzontem, promieni Słońca.
Dalej siedziałem z Emmettem w tym jego sekretnym miejscu, które mi pokazał. 
Tak właściwie... Dlaczego miał sekretne miejsce? 
Przecież miał kochająca rodzinę i Rosaline... 
Dlaczego się od nich odcinał w miejscach, o których nie mieli pojęcia? 
Otworzyłem z powrotem oczy i skierowałem je na niego. 
-Emmett?-mruknąłem chcąc go wybudzić z zamyślenia. 
-hmmm? 
-Czy Rosaline wie o tym miejscu?-spytałem go, patrząc uważnie na jego twarz, pragnąc wyłapać  każdą jego, nawet najmniejsza zmianę miny. 
Zaśmiał się radośnie. 
-Przecież ci mówiłem...-zaczął i spojrzał na mnie.-Nikt nie wie o tym miejscu. Nikt z wyjątkiem ciebie. Znowu coś we mnie drgnęło. 
To co mówił, poruszyło moje serce. 
Obdarzył mnie zaufaniem, na które często musiałem pracować latami. 
Jednak dalej dziwiło mnie dlaczego jej tego nie powiedział. 
Przecież ją kochał. 
Ja Alice mówiłem o wszystkim... 
Nie miałem przed nią żadnych sekretów. 
-Nawet ona?-spytałem ponownie. 
Przyjrzał mi się uważniej i zmarszczył czoło. 
-O co chodzi?-odpowiedział pytaniem na pytanie. 
-Po prostu nie rozumiem.-jęknąłem. 
Przewrócił oczami chcąc mi chyba dać do zrozumienia, ze moja odpowiedz nie dawała mu dużo wyjaśnień. -Czego? 
-Odcinasz się od nich. Od Carlisa, Esme, Edwarda, a nawet od tej, która najbardziej kochasz, Rosaline... Dlaczego? Przecież jesteście rodzina. Kochacie się, no nie? A w rodzinie nie powinno się mieć przed sobą żadnych tajemnic.-przekazałem mu swoje przemyślenia. 
-I to cię nurtuje?-spytał mnie rozbawiony. 
Potwierdziłem mu to szybko kiwnięciem głowy. 
Nagle mój umysł zalała fala radości, dochodząca ze strony mojego nowego brata, a chwilę później wybuchł on gromkim śmiechem. 
Kiedy się trochę uspokoił, spojrzał mi prosto w oczy z czymś na kształt powagi na twarzy (chodź w jego wypadku powaga była raczej nie spotykana) i poważnym tonem powiedział: 
-Nawet od najbliższych trzeba czasem odpocząć. 
Zmarszczyłem brwi i już chciałem zaprotestować, twierdząc, ze ja bym nigdy nie zostawił Alice, ale ten machnął ręka, uciszając mnie. 
-Wiem co chcesz powiedzieć.-mruknął.-Sam sobie tez kiedyś nie wyobrażałem chwili bez Rose, ale z czasem odkryłem, że będąc tylko z nią i z nikim innym zaczynam być drażliwy i łatwiej się z nią kłócę. Chwila kiedy byliśmy osobno była potrzebna nam obu. Ona mogła iść na zakupy czy co tam ona innego lubi, a ja zapolować czy nawet posiedzieć i z kimś pogadać. To nas rozluźnia i jeszcze bardziej rozwija to co do siebie czujemy. Wiesz... Po prostu potrzebujesz takiego miejsca gdzie możesz usiąść z przyjacielem, lub samemu i w spokoju pomyśleć. 
Dobrze było znać Emmetta... 
Nigdy nie czułem do nikogo czegoś takiego jak do Alice, a nawet jeśli,to było to tak dawno temu, ze mój umysł już tego nawet nie pamiętał. 
Emmett mi pomagał zrozumieć... 
Pomagał mi lepiej poznać wszystko co się wiązało z miłością... 
Dzięki niemu mogłem wybrnąć z sytuacji nie miłych dla mnie i Al, mogłem się w przyszłości go radzić w sprawie związku... 
Wiedziałem, ze mi pomoże nie ważne w jak ciężkiej sytuacji bym się znalazł i nie ważne z czym byłaby związana. 
Jak prawdziwy brat... 
-Ale skoro możesz posiedzieć z przyjacielem to czemu Edward nie wie o tym miejscu?-przerwałem chwilę ciszy jaka miedzy nami zapadła. 
Mój towarzysz posłał mi lekki uśmiech. 
-Nie zrozum mnie źle...-zaczął i spojrzał po raz ostatni na znikający promień słońca.-Kocham Edwarda, w końcu jest moim bratem... A także z braku innych znajomych osób jest mi najlepszym przyjacielem, ale...-urwał i przeniósł wzrok na trawę, którą się bezmyślnie bawił. 
Wyczułem od niego lekkie zagubienie. 
Nie wiedział jak ma mi przekazać to co myśli... 
-...ale tak naprawdę nie czułem z nim nigdy czegoś takiego co ma się z najlepszym przyjacielem. Lubię spędzać z nim czas, owszem. Dobrze mi się z nim poluje i nieźle się z niego wydurnia, ale wiesz... On nigdy się w nikim nie zakochał, nie rozumie często tego co łączy mnie i Rose...Nawet chociaż się bardzo stara... 
-Rozumiem.-przerwałem mu. 
Posłał mi pełen wdzięczności uśmiech. 
Wyraźnie cieszył się, ze nie musi mi dalej tłumaczyć. 
-Teraz pojawiłeś się ty i sam nie wiem... Coś takiego zadziałało, ze czułem, ze powinienem ci powiedzieć o tym miejscu. Impuls czy jak tam to chcesz nazywać.-mruknął. 
Zaśmiałem się radośnie. 
-Impuls mówisz? Stary... A myślałem, ze takie przemówienia jakie mi palnąłeś to tylko w jakiś starych romansidłach i innych rzewnych książkach.-zażartowałem.- Jeszcze trochę, a mnie o rękę poprosisz. 
Wybuchł tubalnym śmiechem i jakby wpadł mu do głowy jakiś pomysł, nagle stanął przede mną i uklęknął na jedno kolano, z szerokim uśmiechem na ustach. 
Wysunął dłoń przed siebie i dławiąc się ze śmiechu, szepnął, udając przejęcie: 
-Jasperze, jakiś tam, Withlocku. Sorry... Nie znam twojego drugiego imienia. 
Nie mogąc się powstrzymać od śmiechu, złapałem jego dłoń i spojrzałem mu w oczy, udając nadzieje i oczekiwanie. 
-Tak?-spytałem, lekko zmuszając swój głos do zadrżenia niby z przejęcia. 
-Jesteś miłością mojego życia... Nie szkodzi, ze znam cie zaledwie parę godzin i masz ukochana, a ja długoletnią żonę, ale czy wyjedziesz za mnie? 
-Oh... Oczywiście.-zaśmiałem się.-Nie szkodzi, ze jestem innej orientacji i raczej gustuje w osobach o drobnej budowie, ale nie mogę bez ciebie żyć.-zażartowałem. 
-to cudownie... Koniecznie musimy się pobrać już jutro. 


Po tej wypowiedzi wybuchliśmy razem głośnym śmiechem, którego długo nie mogliśmy opanować. 
-Wybacz mi... Nie mam nic do gejów, ale niestety muszę zerwać zaręczyny.-powiedziałem po chwili milczenia do Emmetta. 
-A co? Nie w twoim typie jestem? 
-Dokładnie. Sorry, ale nie mógłbym żyć z kimś tak zwalistym jak ty. Jeszcze gdybyś miał mniejsze mięśnie ramion to może... A poza tym wybacz, ale Alice jest od ciebie ładniejsza. 
Emmett natychmiast udał oburzenie. 
-Ładniejsza? Jak śmiesz?-zażartował. -to ja tu do ciebie z miłością i sercem na dłoni, a ty do mnie tak? 
-Wybacz... Jakbyś kupił pierścionek to sam rozumiesz... 
-Wziąłbyś go i dał Alice?-zaśmiał się. 
Zawtórowałem mu. 
-Dokładnie. 
-Ech...-jęknął Emmett.- Szczerze powiedziawszy Rose tez jest znacznie lepsza od ciebie. Te twoje loczki jeszcze bym zniósł, ale twój wzrost jest dołujący. 
Uśmiechnąłem się sam do siebie. 
-O jej... Za wysoki jestem dla ciebie? 
Spojrzał na mnie krzywo. 
-nie znalem twoich rodziców, ale sadze, ze musieli to być jacyś giganci.-mruknął. 
-Jakieś kompleksy, że niższy?-zadrwiłem z niego. 
-To na moje oko tylko ze dwa, trzy centymetry, więc chwalić to się ty akurat czym nie masz.-mruknął. 
-Ale zawsze coś...-szepnąłem. 
Przewrócił oczami. 
-To tylko parę centymetrów. 
-Zawsze coś.-powtórzyłem. 
Westchnął nie chcąc się chyba ze mną kłócić. 
-A tak zupełnie z innej beczki... Jak to się stało, ze zakochałeś się w Rose?-spytałem się go. 
Na jego twarzy natychmiast pojawił się lekko rozmarzony uśmiech. 
-To było przeznaczenie... Kiedy tylko ją zobaczyłem, była moim świetlistym aniołem. Była...-nagle urwał i zmarszczył czoło, intensywnie nad czymś myśląc.-Cholera. 
Spojrzałem na niego zdziwiony. 
Cholera jakoś mi nie pasowała do historii jego miłości. 
Zwłaszcza, że o ile dobrze wiedziałem epidemia cholery była w innym wieku niż ten, w którym się poznali. 
-Powoli zamieniam się w Edwarda!-krzyknął.-Nawet gadam już jak ci dżentelmeni z północy. Boże! Jak jeszcze zacznę spędzać czas z nosem w książce i wzrokiem utkwionym w nutach do fortepianu to będzie chyba koniec świata. 
Zaśmiałem się na głos. 
Humor jaki rozsiewał wokół siebie Emmett był zaraźliwy. 
 -Ja na szczęście nie będę miał takiego problemu.-mruknąłem.-Zostałem wychowany na twardych zasadach południowców. 
 -Pomieszkasz z nami jeszcze trochę, a zrozumiesz mój ból. Jak się mieszka pod jednym dachem z facetem czytającym ci w myślach, który wiecznie się czegoś uczy i bębni ci od samego rana na fortepianie, kobieta, z którą się nie da pokłócić, bo od razu masz wyrzuty sumienia i ona ci wybacza, poza tym ma przedobre serce, mężczyzna, który ciągle gada o medycynie i nauce, a czas spędza głownie na pomaganiu innym i dziewczyna, która ciągle zwraca uwagę głownie na swój i tak niezwykły już wygląd to się nie ma chwili spokoju i człowiek się do nich przystosowuje siłą rzeczy...-mruknął. 
-Zapomniałeś o napakowanym, narcystycznym kolesiu, który strasznie łatwo ulega tej dziewczynie z bzikiem na punkcie swojego wyglądu.-dodałem mu szybko. 
Parsknął śmiechem. 
-narcystycznym?-powtórzył patrząc na mnie zirytowanym wzrokiem. 
Kiwnąłem głowa na znak potwierdzenia. 
-Ja? Narcystyczny? No wypraszam to sobie.-mruknął.-Co najwyżej ty. 
Uniosłem zdziwiony brew. 
-Ja się nie przechwalam jaki to bym nie był silny. 
-Ta... Jasne. A kto mi w kółko mówi, ze mnie pokona i tak dalej ?-spytał się mnie. 
Zaśmiałem się głośno. 
-Z tego, by wynikało, ze obaj jesteśmy sobie równi.-skwitowałem jego wypowiedź. 
Spojrzałem na niebo... 
Powoli pojawiały się pierwsze gwiazdy, a księżyc jasno oświetlał już polanę, na której się znajdowaliśmy. 
-Chyba czas wracać...-szepnął Emmett.-Bo inaczej twój chochlik się za tobą zapłacze. I co? 
-Jest silniejsza niż myślisz.-mruknąłem.-Nie tylko psychicznie, ale i fizycznie. 
Spojrzał na mnie z niedowierzaniem. 
-Ta mała? 
-Mhm. 
-Przecież ona nawet nie ma odrobiny mięśni ani tłuszczu na sobie. Sama skóra i kości. Mógłbym ja niechcący zmiażdżyć.-zażartował. 
Mimo, ze wiedziałem, ze nigdy, by tego nie zrobił i tak skrzywiłem się na samo wyobrażenie tej drobnej istotki zgniatanej przez mojego sporej postury brata. 
-Może i nie jest silna, ale uwierz mi... Umiałaby cię powalić na ziemię, gdyby musiała.-powiedziałem po długiej chwili milczenia. 
Emmett zaśmiał się radośnie. 
-Nie mogłeś jej nie nauczyć się bronić, no nie?-spytał. 
-Szczerze... Zrobiłem to tylko dlatego, ze mnie prosiła... I w każdej sekundzie drżałem o jej życie. Bałem się, ze ja niechcący skrzywdzę.
 Mój towarzysz poklepał mnie przyjaźnie po plecach. 
 -Świetnie to rozumiem. Ja Rosaline tez bym nie dał rady niczego nauczyć. Na szczęście żyje dłużej ode mnie i to raczej ona uczyła mnie, a nie ja ją. Poza tym i tak skończyło się na naukach Edwarda. 
Pokiwałem głowa, doskonale zdając sobie sprawę co miał na myśli. 
-Wierz mi... Gdyby nadeszła walka albo jakieś niebezpieczeństwo gdzie Alice musiałaby walczyć i tak bym umierał ze strachu, ze coś się jej stanie i najchętniej w ogóle bym jej nie pozwolił brać w tym udziału, albo chodził bym za nią i bronił. Nie szkodzi, ze dałaby sobie radę. 
-Taga... O osobę, którą się kocha zawsze będziemy się bać. 
Kiwnąłem głową na znak zgody i wolnym krokiem skierowałem się za Emmettem w stronę domu. 

Jazz183

P.S. Heheheh... I jak? Musiałem to zrobić. :D Przepraszać nie będę, bo na wszystko trzeba trochę poczekać, no nie? :D