Hej!
Witam was w ten jakże piękny czwartek...
Dziękuję za życzenia dla mojej siostry. Wszyscy macie ucałowania od niej.
Żeby nie zanudzać...
Anusia1001... Cieszę się, że Ci się dedykacja podobała. No, ale jakże by tu Tobie nie zadedykować? :P Dziękuję, no i cieszę się, że Ci się podobało. :D
Werkota...No,
ale jakie Ty cudowne notki piszesz... No ja nie mogę... W kompleksy
chyba wpadnę. Nic nie szkodzi, że rzadko...przynajmniej dłuższe czekanie
i fajniej się potem czyta. No i z niecierpliwością czekam NN.
Pozdrawiam gorąco i całuję. :*
Carly...
Dzięki. :* Ech internet mi nawala i krótkie muszę pisać, ale dzisiaj
długa...Mam nadzieję, że się spodoba. :D Dzięki za testy. No... Hmm...
Ja dzisiaj tu u Cb będę braki nadrabiał z blogiem. Stęskniłem się już za
nim, a widziałem, że trochę się pozmieniało.... :D Pozdrawiam gorąco i
całuję. :*
Ania:)... Kolejna nowa czytelniczka...
Czy mówiłem już jak bardzo je uwielbiam??? Nie...Ech... To muszę
przyznać, że baaaardzo... :D Dziękuję, dziękuję. No...Cieszę się, że Ci
się podobało. No i niespodzianka dla Cb w tym rozdziale...Jeszcze trochę
popiszę...Dopiero zaczynam w końcu. :P dzięki za test i siostrę. :*
Pozdrawiam gorąco i całuję. :*
Elisa...
Dzięki. Cieszę się, że się podobało. No ja to notki chyba rok piszę...
:P Dzisiaj też nadrabiam u Cb... Przynajmniej się postaram... No dam z
siebie wszystko, warto... :D tak blog to tylko czytać. :D A co do
obrony Alice przez Jaspera to powiem, że będzie taki moment co może Ci
się spodobać z tym związany...Ale to później. Dzięki za egzaminy. No i
pozdrawiam gorąco i całuję. :*
Alice... Kochana...Cieszę
się, że udało mi się już u Ciebie wszystko przeczytać. No, ale czekam z
niecierpliwością NN i mam nadzieję, że niedługo się pojawi. Ech... też
nie lubię szpitali...Ona pozdrawia Cię też gorąco, ale jeszcze tam
niestety trochę zostanie... Nawet trochę dłużej niż trochę. :/
Tak....Tacy ludzie strasznie mnie wkurzają...Jeszcze nie...jeszcze będę
trochę pisał, ale zobaczymy ile... :D No, ale strasznie się za Tobą
stęskniłem...Szczerze...brakowało mi Ciebie...Pozdrawiam gorąco i
całuję. :* Muszę Ci w końcu na maila odpisać... :P
Izabella...Ty?
Ty nie umiesz pisać? Błagam! Ty jesteś mistrzynią... :P Sorry, że nie
informowałem, ale czasu mi zabrakło...:/ Jasne, jasne... Już sobie
zakodowałem, że teraz Izabella jesteś. :P Poza tym... Toje słowa
naprawdę podniosły mnie na duchu... Dzięki. :D Nie, nie napisałaś nic
pod tamtą notką co wprawiło mnie w smutek, wręcz przeciwnie, nawet mnie
rozbawiło. :P heheh... Przystojny lekarz? No wiesz...
14 latkę do takich rzeczy namawiać... :P Chociaż ona chyba ma
chłopaka....Nie wiem... Co ze mnie za brat? :P Pozdrawiam gorąco i
całuję. :* A no i dzisiaj specjalnie zarwę sobie nockę dla Twojego i
jeszcze powiedzmy paru blogów... No, ale przede wszystkim dla Twojego,
bo jestem ciekaw co tam dalej napisałaś... :D
etykietka...
dzięki. :* Kiedyś skończę i wiesz bardzo rzadko dodaję notki... Raz na
ruski rok... ;P No nic... Dziękuję. :* Pozdrawiam gorąco i całuję. :*
Lolka... Dzięki...
:* No wiesz czasami mam wrażenie, że moja siostra jest debilką i
chętnie bym jej się pozbył, ale teraz nawet chyba masz rację i jest
ważniejsza od bloga. :P Nie no żartuję. :P Jest ważna... :P Moja siostra
ściska Cię ciepło. A ja pozdrawiam Cię gorąco i całuję. :*
Selena...Dzięki, dzięki... :* Dzisiaj nadrabiam Twój blog... Obiecuję. :D Pozdrawiam gorąco i całuję. :*
No i to tyle...
A
co do konkursu daję wam czas jeszcze do poniedziałku na wstępne
wpisanie imion pod notka Konkurs... A w poniedziałek wieczorkiem....
WYNIKI! Powodzenia... Chociaż jak na razie ja wiem kto wygrywa....Ale
możecie to zmienić... :D
Dziękuję wam za wsszystko, prooooszę o komentarze i całuję. :*
Jazz183
Rozdział 18
Rozdział
dedykuję cudownej osobie, która bardzo, ale to bardzo się wyróżnia...
Piszesz wspaniałe komentarze, jesteś cudowna no i muszę przyznać, że
bardzo jestem Ci wdzięczny za pomoc z siostrą. Ania:) rozdział dla
Ciebie... :* A także dziękuję wam wszystkim, a zwłaszcza tym co mnie
wsparli z siostrą i egzaminami. Jesteście cudowni i mam nadzieję, ze wam
sie rozdział spodoba. :*
-Mmmm....-mruknęła-Co za zapach...
Brunetka położyła szybko na jej ramieniu dłoń.
-Opanuj się Nettie.-powiedziała miękkim i jedwabistym tonem, chociaż mógłbym dać głowę, że właśnie udzielała jej reprymendy.
Zawsze
byłem dobry w dedukowaniu, jakie kto zajmuje miejsce w hierarchii. Tym
razem wyraźnie wyczułem, że to właśnie brunetka jest przywódczynią
blondynek.
-Wygląda jak trzeba. Jest młody, silny i w dodatku
oficer.-mówiła jak do siebie przywódczyni trójki.-I ma w sobie coś
jeszcze. Czujecie?
-Nie można mu się oprzeć...-szepnęła Nettie i znowu pochyliła się w moim kierunku.
-Weź się w garść. Chcę go zatrzymać, bardzo mi się podoba.-rozkazała jej Meksykanka.
-Lepiej ty to zrób Mario, jeśli ci się tak bardzo podoba.Ja tam niechcący co drugiego zabijam-wtrąciła najwyższa z dziewcząt.
-Masz rację.-mruknęła Maria i przeniosła wzrok na Nettie.-Idźcie zapolować.-rozkazała dalej tym samym miękkim tonem.
Dziewczyny
złapały się za ręce i szybciej nim zdążyłem mrugnąć, pobiegły w
kierunku miasta. Maria patrzyła teraz na mnie z zainteresowaniem. To
spojrzenie...Miało w sobie coś takiego, że zapragnąłem uciec z tego
miejsca. Zacząłem analizować rozmowę trójki dziewczyn. "Ja tam niechcący
co drugiego zabijam..." Te słowa...Szumiały mi w głowie i nie chciały
dać spokoju. Intuicja nagle podpowiedziała mi, że dziewczyna wcale nie
żartowała kiedy mówiła o śmierci.-uciekłem wzrokiem za okno szukając
czegokolwiek co odwróciłoby moje myśli od przeszłości.-Pierwszy raz w
życiu poczułem strach. Nigdy w życiu nie zdarzyło mi się go jeszcze
czuć.A teraz... Stałem jak sparaliżowany i nie wiedziałem co robić. W
tamtym momencie pomyślałem sobie, że może te wszystkie strzygi, upiory i
inne mroczne istoty wcale nie muszą być zmyślone. A co jeżeli istniały?
Kiedy moje nogi rwały się już do ucieczki, górę nad nimi wziął zdrowy
rozsądek i przede wszystkim dobre maniery...Mój ojciec zawsze uczył mnie
ochrony kobiet. Jak zatem mogłem się ich bać? Całkowicie oczarował mnie
także uśmiech jaki mi wtedy posłała...Był taki...Czy ja wiem? Szczery?
Na pewno pełen troski i współczucia.
-Jak masz na imię?-spytała patrząc na mnie.
Skłoniłem się tak jak mnie zawsze uczono i odpowiedziałem jej szybko:
-Major Jasper Withlock, do usług.
Nie potrafiłem być nieuprzejmy dla jakiejkolwiek kobiety.
-Mam wielką nadzieje, że przeżyjesz Jasper.-powiedziała słodko.
Powoli
przysunęła się do mnie i złapała mnie za ręce...Chwilę później poczułem
dwie igły na mojej szyji. I ogień... Ogień, który trawił mnie żywcem.
-przeniosłem wzrok na Alice.-Miałaś dużo szczęścia, że nie pamiętasz
swojej przemiany.-mruknąłem do niej cicho.-Zresztą szczerze nie mógłbym
chyba żyć ze świadomością, że tak cierpiałaś i ja nie mogłem tego
powstrzymać.-szepnąłem.
Posłała mi czuły uśmiech.
-Nie
martw się tak o mnie... Nie ważne jaki ból przyszłoby mi przeżyć...Byle
byś był ze mną. Jak będziemy razem to żadna krzywda nie jest wstanie
nas dosięgnąć.-ujęła moje ręce.
Zaśmiałem się.
-Zawsze będziemy razem...Obiecuję.-mruknąłem.
Zatonąłem w jej spojrzeniu.
-I co było dalej?-przerwał nam Emmett.
Przeniosłem na niego wzrok.
-Przemiana
była dla mnie o wiele trudniejsza niż dla kogokolwiek innego kogo
znam.-mruknąłem-Ogień trawił mnie aż przez siedem dni. Nie ustawał ani
nie zmieniał się nigdy. Zawsze był niewiarygodnie silny i powoli mnie
zabijał... Nie wiem dlaczego tak było...-wzruszyłem ramionami.-Przemiana
parenaście razy popychała mnie w kierunku otchłani, z której już nie
było nigdy odwrotu... Tyle razy otarłem się wtedy o śmierć...Dwie
towarzyszki Marii nalegały żeby mnie uśmiercić.Uznały, że to już za
długo trwa...Na moje szczęście przypadłem Marii do gustu i ta
postanowiła mnie bronić. Dnie i noce czuwała przy mnie i nie odstępowała
mnie nawet na krok.-urwałem na chwilę.-Kiedy się obudziłem wszystko
zostało mi wyjaśnione. Maria, Nettie i Lucy, bo właśnie tak nazywały się
jej dwie towarzyszki, nie znały się długo, ale wszystkie były
niedobitkami z niedawnych wampirzych bitew. Ich głównym celem było
odzyskanie straconych terytoriów, no i oczywiście zemsta. Do tego celu
Maria tworzyła armię, ale zupełnie inna niż te co były wcześniej...Armię
doskonałą...Interesowali ją wyłącznie śmiertelnicy wybitni, a po ich
przemianie poświęcała im mnóstwo uwagi...Trenowała nas, uczyła jak
zabijać, żyć, polować, nadawała nam sens istnienia...Oczywiście jeśli
nam nie wychodziło czekały nas kary, ale na tych szczęściarzy, którzy
się wyróżniali czekały nagrody...-znowu urwałem.
Nie mogłem się zagalopować...
Nie przy Alice...
-Kiedy
dołączyłem do jej oddziału było nas tam raptem sześciu. Sześć niezwykle
silnych i wiecznie głodnych wampirów. Szybko wyszło, że jestem całkiem
niezłym wojownikiem...Niezłym? Powiedzmy, że byłem
najlepszy...-zaśmiałem się.
-Ale ty skromny, stary.-zadrwił Emmett i klepnął mnie przyjaźnie po plecach.
Przewróciłem oczami...
-Nasze
pierwsze pojedynki odbywały się między nami, więc Maria musiała ciągle
dostarczać nowych wojowników na miejsce tych co zabiłem. Na szczęście
niezbyt ją to denerwowało.Raczej cieszyła się, że się
wyróżniam. Oczywiście z czasem nakazała mi nie zabijać moich
przeciwników, ale kiedy zdarzało mi się łamać jej decyzję przymykała na
to oko. No i awansowałem. Stałem się ich przywódcą...-zamknąłem na
chwilę oczy, wyzwalając falę wspomnień, która prawie natychmiast zalała
mój umysł.
Krew...
Ogniska...
I wieczne odgłosy walki...
Zacisnąłem dłonie w pięści...
Natychmiast poczułem zmianę nastroju od jednej z osób...
Edward...
Otworzyłem oczy i przeniosłem na niego wzrok...
-Wybacz...-mruknął.-Jednak lepiej mi się słucha kiedy przezywam to razem z tobą.-uśmiechnął się do mnie lekko.
Carlise posłał mi zachęcające spojrzenie.
-Kontynuuj
proszę.Chyba, że nie masz na to siły albo...-przemawiała przez niego
tak wielka troska, że aż moje serce lekko zadrżało.
Posłałem mu delikatny uśmiech.
Największy na jaki było mnie w tym momencie stać...
-Carlise...Życie
nie obeszło się ze mną łaskawie, ale nauczyło mnie siły. Parę razy
cofałem się już w przeszłość, więc myślę, że jeden raz jeszcze mi
wystarczy sił...
Kiwnął głową na znak zgody.
-Skoro tak mówisz, Jasper...Jednak jeśli będziesz chciał przerwać nie będziemy urażeni...-powiedział spokojnie.
-Wiem
i doceniam to.-spojrzałem mu w oczy z szacunkiem.-Powracając zatem...
Stałem się dowódcą oddziału. Bardzo mi to wtedy odpowiadało... Cieszyłem
się jak dziecko, któremu kupiono wymarzoną zabawkę...Tyle, że moja
"zabawka" bardzo łatwo mogła odwrócić się przeciwko mnie... I
wtedy...Jakby to powiedzieć...Moja wrodzona charyzma mi bardzo
pomogła...-rozśmieszyło mnie to stwierdzenie.-Stan oddziału zaczął
utrzymywać się na poziomie 20-23 osób. Musicie wiedzieć, że było to nie
lada osiągnięcie...W zwykłych warunkach nawet 13-14 nowonarodzonych
robiło wokół siebie tyle szumu, że ze strachu przed Volturi nikt nie
ryzykował tworzenia nawet 10 osobowych armii...A co dopiero 20! Jednak
świetnie dawałem sobie radę z nimi...Powiedzmy nawet, że żołnierze mnie
na jakiś sposób lubili, a na pewno się mnie bali...A strach był wtedy
jedną z najważniejszych i najskuteczniejszych metod obrony i
rządzenia...-znowu taka absurdalna rzecz.
Moja przeszłość była ich pełna...
-Marii
bardzo odpowiadało moje towarzystwo i z każdym dniem coraz bardziej
mnie lubiła... A ja...Cóż... To co do niej czułem nie zasługuje raczej
na miano miłości...Było to takie przywiązanie...Była dla mnie trochę jak
Bóg... W końcu decydowała o każdym moim geście, a ja wielbiłem ziemię
po której stąpała...Nie wiedziałem, że można żyć inaczej, a nawet nie
potrafiłem sobie tego wyobrazić. Ona powiedziała nam przecież, że
inaczej się nie da, a my wierzyliśmy w każde jej słowo... Któregoś dnia
przyszła do mnie i poprosiła bym powiadomił ją kiedy armia będzie gotowa
do walki. Zaraz zabrałem się do roboty...Od tamtego momentu zależało mi
tylko na spełnieniu jej prośby...-jęknąłem mimowolnie.
To właśnie od tamtego momentu pojawiła się moja debilna depresja....
Zacisnąłem pięści...
-W
końcu zebrałem cały oddział składający się z 23 oszałamiająco silnych,
karnych i posłusznych wojowników. Maria ma się rozumieć była w 7
niebie... -zamilkłem na chwilę, pogrążając się w swoich wspomnieniach.-W
środku nocy podkradliśmy się pod jej rodzinne miasto Monterrey. Jego
obrona była żałosna... Dwójka starszych wampirów z dziewięcioma
nowonarodzonymi... Rozprawiliśmy się z nimi w parę minut, a w dodatku
straciliśmy tylko 4 naszych. I tak ludzie się nawet nie pobudzili gdy
przejęliśmy kontrolę nad nimi i ich miastem.
Jakże im teraz współczułem...
Byli tacy nieświadomi...
Nieświadomi tak wielkiego niebezpieczeństwa....
*
-Sukces
naturalnie uderzył Marii do głowy. Natychmiast zleciła mi gotowość do
kolejnej walki, a ja specjalnie nie protestowałem... Byłem dla niej
gotowy zrobić wszystko... Wkrótce później zdobyliśmy większość Teksasu i
znaczną część północnego Meksyku. Szliśmy coraz dalej i mało co było
wstanie nas wtedy zatrzymać... Dopiero wtedy, kiedy żyliśmy już prawie
jak królowie, zdarzyło się coś co nas powstrzymało...
Konkurencja...-spostrzegłem, że nieumyślnie trzymam się za okaleczone
ramię.
To przecież właśnie wtedy pojawiło mi się tak wiele blizn...
-Rozgorzały
ciężkie walki... Nie było dnia, w którym nie doszłoby do chodź by małej
potyczki... Codziennie ktoś z naszych umierał... Codziennie płonęły
nowe ogniska... A ja... Ja nigdy nie przegrałem... Nie mogłem... Byłem
dla moich żołnierzy wzorem... Kimś kim chcieli się stać, a nie
potrafili...-urwałem na chwilę.-To co się działo później nie musi być
przez was usłyszane... Wiele z tych rzeczy mogłoby zniszczyć nawet
istotę, która przeżyła znacznie więcej niż ja...-szepnąłem.-W każdym
razie... Po półtorej roku z mojego oddziału zostałem tylko ja...Wszyscy
zginęli... Nawet towarzyszki Marii, Nettie i Lucy... W jednej z
ostatnich bitew zwróciły się przeciwko nam... Dlaczego? Cóż... Myślę, że
rygor i wieczne rządzenie się Marii nie było im specjalnie na rękę... W
każdym razie zabiliśmy je, a także rozprawiliśmy się z konkurencją bez
zwracania na siebie uwagi Volturi. Wygraliśmy i przegraliśmy zarazem...
Zawierucha wojenna nieco ucichła, ale nigdzie oficjalnie nie ogłoszono
rozejmu. Co prawda większość wampirów porzuciła myśli o podbojach,
jednak wiele z nich straciło swoich partnerów, a tego jak już pewnie
wiecie nigdy nie wybaczamy.-przesunąłem wzrokiem po Cullenach... Emmett i
Rosaline... Esme i Carlise...Alice...
Wiedziałem jakbym zareagował gdyby ktoś tknął tą ostatnią...
Zemściłbym się...
Nie tylko bym odebrał życie zabójcom Alice...
Nie...
To, by było stanowczo za mało...
Uśmierciłbym i zniszczył wszystko i wszystkich co kochali bądź szanowali...
A gdybym już skończył...
Poszedłbym do Volterry...
Co innego pozostało, by mi bez Alice, niż śmierć?
Wyczułem nagłe zainteresowanie Edwarda...
Przeniosłem na niego wzrok...
Uśmiechał się promiennie...
-Niezły pomysł. Może kiedyś to wykorzystam.-zaśmiał się.
Szczerze miałem nadzieję, że żartował...
-Mieliśmy
razem z Marią zawsze pod ręką około tuzina nowonarodzonych. Nic dla nas
specjalnie nie znaczyli... Byli tylko pionkami w grze... Niby
niezbędni, ale zawsze można było ich zastąpić innymi... Nie obchodziło
mnie zbytnio czy żyją, czy już się wzajemnie pozabijali...Kiedy mijał
rok od ich przemiany i ich możliwości nagle malały, pozbywaliśmy się
ich...-jęknąłem kiedy przed oczami stanęła mi scena czystki...-Mijały
lata... Lata, w których nie było nic innego z wyjątkiem agresji i
okrucieństwa...Miałem takiego życia po dziurki w nosie i coraz częściej
kusiła mnie myśl stanięcia przed moim przeciwnikiem i kompletnym brakiem
obrony... Kilkadziesiąt lat później, kiedy mój stan się mocno pogorszył
postanowiłem zadziałać... Chciałem zakończyć swoje życie... Wyznaczyłem
datę... Jeden dzień... Tylko tyle sobie dawałem... I wtedy zdarzył się
cud. Jeden z nowonarodzonych zdawał się zauważyć moje... hmmm... jakby
to nazwać?... kiepskie poczucie humoru... i uczynił jedną rzecz jakiej
nikt nie miał odwagi zrobić... Stał się wobec mnie nachalny...Łaził za
mną... Zagadywał... Przylepił się do mnie jak rzep i za nic nie chciał
odczepić... Próbowałem go od siebie odpędzić... Byłem opryskliwy, zimny i
całym sobą okazywałem niechęć do niego... Ale on się tym nie
przejmował... Dlatego się nie zabiłem... Ba... Próbowałem... Ale w
czasie walki jak już jakiś nowonarodzony się do mnie dobierał ten stanął
przy mnie i zaczął mnie bronić... -roześmiałem się na to
wspomnienie.-Peter... Tak się nazywał. Z początku byłem za to na niego
wściekły, ale jego to mało obchodziło...Dalej za mną łaził... Po jakimś
tygodniu odkryłem, że jego towarzystwo jest bardzo... hmmm... kojące...
Pozwalało mi zapomnieć o moich żalach... I zacząłem się do niego powoli
przekonywać... Odkryłem, że jest zupełnie inny niż reszta. Nie myślał
tylko o krwi, pragnieniu i sławie...Nie lubił się bić, a przecież
wychodziło mu to doskonale. Był taki...kulturalny... Zaprzyjaźniliśmy
się i to mocniej niż z kimkolwiek innym wcześniej. Kiedy nadeszła pora
czystki przekonałem Marię, że ma talent i warto go zostawić przy życiu, a
ta opornie zgodziła się go oszczędzić. Uznała, że wiem co robię i że na
pewno chcę go do czegoś wykorzystać...Nie myślała nawet, że mogłem to
zrobić po prostu ze względu na przyjaźń... Jego obowiązkiem stało się
zajmowanie nowonarodzonymi, niańczenie ich. Zajmowało to mnóstwo czasu,
więc nic więcej... Nasza przyjaźń rozkwitała przez kolejne trzy lata.
Mocno się ze sobą zżyliśmy przez ten czas. Pewnego dnia przyszła pora
kolejnej czystki. Minął rok odkąd stworzyliśmy oddział... Peter miał mi
pomóc, bo była to długa i bardzo mozolna robota. Załatwiało się jednego
po drugim, na osobności...To zawsze była długa noc... Nigdy nie
protestował, ale tym razem zaczął się upierać, że paru żołnierzy ma
talent, który warto wykorzystać i należy ich zatrzymać. Oczywiście
odmówiłem, w końcu Maria zleciła mi zabić wszystkich. Kiedy połowę
roboty mieliśmy już za sobą Peter robił się coraz bardziej nerwowy...
Wezwałem kolejną ofiarę... Nagle Peter zdawał się być wściekły. Na
wszelki wypadek przygotowałem się na jego atak, chociaż bolała mnie
perspektywa walki z nim... W szeregach mieliśmy teraz także kobiety i
ofiara którą teraz wywołałem była właśnie jedną z nich. Charlotte... Gdy
tylko ukazała się naszym oczom, wszystko stało się dla mnie jasne.
Peter krzyknął do niej żeby uciekała, a sam rzucił się biegiem w ślad za
nią. Wiedziałem co muszę zrobić...Miałem ich dogonić i zabić, ale nie
chciałem... Nie mógłbym... Peter...Był moim przyjacielem i czułem, że
nie dałbym rady odebrać mu życia... Kiedy Maria się o tym dowiedziała
była na mnie bardzo zła i boleśnie mnie za to ukarała...-skrzywiłem się
na samo wspomnienie bólu.- Pięć lat później wybrałem się na samotną
przechadzkę. Chciałem być chociaż przez parę minut sam... Moja
psychika...Cóż... Coraz mniej wszystkim radziła... Nie wiedzieć czemu
miałem wrażenie, że coś albo ktoś mnie śledzi... Jednak nie przejmowałem
się tym zbytnio... W walkach dalej byłem na szczęście dobry. Kiedy
odszedłem tak daleko, by nie być w zasięgu wzroku członków armii, Peter
wyszedł zza drzew. Opowiedział mi o swoim nowym życiu z Charlotte, o
możliwościach, których wcześniej nie brałem pod uwagę. Przez te 5 lat
nie prowadzili żadnych bitew chociaż spotkali inne wampiry. Zaczął mnie
namawiać do opuszczenia wojska i podróżowania razem z nimi. Nalegał tak
długo aż przyznałem mu rację i odszedłem razem z nim. Peter wybrał
bardzo dobry moment na swój powrót. Maria nie mogła pojąc dlaczego
psychicznie czuję się coraz gorzej. U wampirów raczej nie występuje
depresja, a ona tym bardziej jej nigdy nie miała. Nie miałem pojęcia
czemu jestem odmieńcem, ale jej przestawało się to coraz bardziej
podobać. Wiedziałem, że prędzej czy później odwróci się przeciwko mnie,
ale nie czułem potrzeby jej zabijania... -urwałem na chwilę, przenosząc
wzrok na okno.-Zatem zacząłem podróżować z Peterem i Charlotte... Nie
szybko przyzwyczajałem się do nowego, pokojowego trybu życia, ale szło
mi całkiem nieźle. Nie wyruszaliśmy w żadne określone miejsce. Biegliśmy
przed siebie i natykaliśmy się po drodze na nowe miasta, kraje... Było
cudnie, jednak mimo wszystko z czasem zacząłem się czuć jak piąte koło u
wozu. Uwielbiałem tę dwójkę, ale cóż... Potrzebowali prywatności, a
wydawało mi się, że im ją zabieram. Wiele razy z nimi o tym rozmawiałem i
kiedy podawałem propozycję, że odejdę wkurzali się na mnie i zabraniali
mi...Mówili, że tworzymy zespół...-zaśmiałem się.- Wszystko byłoby
pięknie gdyby nie to, że moja depresja wcale nie znikła. Nie rozumiałem
co jest ze mną nie tak, dopóki Peter nie zauważył, że zawsze jest mi
gorzej po polowaniach. Miał rację... Zawsze jak stawałem przed swoją
ofiarą wracały do mnie skrawki wspomnień związanych z moim dawnym
życiem. Było mi ciężko... Moja depresja się pogłębiała i w końcu
musiałem odłączyć się od Petera i Charlotte. Uciekłem od nich... Dalej
pamiętam ich krzyki za mną...-skrzywiłem się lekko.
Cierpienie przyjaciół wcale nie było dla mnie łatwe...
-Obrzydzenie
jakie wzbudzały we mnie polowania było niesamowite... Starałem się
przeżyć nie zabijając ludzi, ale w końcu nie wytrzymywałem i moje
pragnienie robiło ze mnie jeszcze większą bestię niż jestem... Moja
żądza mordu uwalniała się nagle i zabijała wszystkich... Samodyscyplina
była mi praktycznie obca...-szepnąłem.
Nagle miłe wspomnienia...
Uśmiechnąłem się promiennie.
Moja nagła zmiana nastroju widocznie zbiła ich z pantałyku.
Czułem ich zdziwienie...
O dziwo jeszcze bardziej mnie rozśmieszyło...
-Byłem
wtedy w Filadelfii... Chodziłem ulicami, trochę bez celu... Nagle spadł
straszny deszcz... Nie przeszkadzał mi za bardzo, ale już widziałem
setki twarzy patrzących się na mnie z okien. Zwracał na mnie zbyt dużą
uwagę... Postanowiłem wejść do pobliskiej taniej jadłodajni... Nie
należała do najlepszych, więc było w niej mniej ludzi niż w innych
knajpach. Miałem dostatecznie czarne oczy by nikogo nie
przestraszyć...Ale miało to i złą stronę...Czułem ogromne pragnienie i
bałem się czy wytrzymam nikogo nie zabijając... -zaśmiałem się sam do
siebie.-I tam się właśnie spotkaliśmy...Doskonale wiedziała, że tam
wejdę.Gdy tylko zamknęły się za mną drzwi, ona zeskoczyła z wysokiego
stołka przy kontuarze i podeszła do mnie żeby się przywitać. Byłem w
szoku...Czyżby zamierzała mnie zaatakować? Ale była taka mała...Taka
niewinna... I ona się uśmiechnęła...Nie był to zwykły uśmiech...Był to
uśmiech anioła...
-Kazałeś mi na siebie długo czekać.-powiedziała.
Alice podeszła do mnie tanecznym krokiem i uśmiechnęła się promiennie.
-A ty skłoniłeś się szarmancko jak na dżentelmena z południa przystało i wybąkałeś:
-Przykro mi to słyszeć.
Zaśmiała się radośnie.
Niewiele myśląc posłałem jej promienny uśmiech...
-Podałaś mi rękę, a ja zamiast wietrzyć podstęp, po prostu ją ująłem.
Wysunęła dłoń w moim kierunku, a ja znowu ją złapałem...
-Po raz pierwszy od niemal stu lat do mojego serca zawitała nadzieja.-szepnąłem.
-A ja poczułam wielką ulgę. Bałam się, że już się nigdy nie zjawisz.-wyznała.
Zatonąłem w jej spojrzeniu...
Emmett odchrząknął chcąc przywrócić mnie do świata żywych.
Przewróciłem oczami i zaśmiałem się głośno.
-Musicie wiedzieć, że Alice ma pewien dar.-powiedziałem patrząc po twarzach Cullenów.
Oczy Carlisa wyraźnie zalśniły z zainteresowaniem.
-Jaki?-spytał energicznie.-Interesuję się od dawna najróżniejszymi talentami u wampirów.
Spojrzałem na Alice.
-Jej
dar jest bardzo niezwykły... Dobrze, że się znaleźliśmy, bo inaczej
mogłoby jej się jeszcze coś złego stać... ktoś mógłby ją porwać.
-zaśmiałem się radośnie.
-Ta śmiej się, śmiej...-mruknęła
Alice.-To, że jestem mniejsza nie znaczy, że nie potrafię ci
dokopać.-uśmiechnęła się promiennie.
Przewróciłem oczami.
-Ta... Chciałbym to zobaczyć.-szepnął scenicznym szeptem Emmett.
-No, ale jaki ma dar?-spytała Rosaline ignorując Emmetta.
-Alice widzi przyszłość.-powiedziałem spokojnie.
Wszyscy przenieśli wzrok na Małą.
-Wow!
Fajnie!-Emmett jak zwykle widział tylko pozytywy.-Czyli możesz mi
powiedzieć na przykład jaka będzie jutro pogoda?-zapytał z entuzjazmem.
Alice zamknęła na chwilę oczy.
-Piękne słońce rano i przedpołudniem, ale między 17 a 19 będzie lało jak z cebra.-powiedziała wesoło.
Emmett przeciągle zagwizdał.
-Ale czad! Rose, dlaczego ty nie masz takiego daru?-spytał rozbawiony.
-Co ty?! Chciałbyś żeby nasza Rosie wiedziała wszystko. Co to by było za życie?!-krzyknął Edward.
-Na
pewno ciekawsze...-powiedziała Rosaline.-Mogłabym dokładnie wiedzieć
kiedy cię walnąć i nie musiałabym słuchać twojej głupoty.-zaśmiała
się.-Poza tym jeszcze raz powiesz do mnie Rosie...-warknęła.
Wszyscy zaśmiali się radośnie.
-To?-spytał Edward.
-To stracisz głowę.-szepnęła mściwie.
-Ale Jasper też ma dar...-przerwała kłótnię Alice.
Pięć par oczu przesunęło się na mnie.
-No...jaki?-spytał Emmett.-Stary masz dar i nic nie mówisz?
Przewróciłem oczami.
-Po prostu mój dar nie jest warty uwagi.-wzruszyłem ramionami.
-Jak nie jest?-spytała Alice.- No już...Zademonstruj.-zażądała
Westchnąłem i skupiłem się na emocjach wszystkich.
Natychmiast
sprawiłem żeby byli weseli, a potem smutni, następnie zdenerwowani,
rozluźnieni, spokojni, wściekli, by z powrotem cofnąć to do stanu
poprzedniego.
-Niesamowite...-szepnął Carlise.-Dzięki temu ludzie mogliby...-zaczął naukowo.
-Ciii... To było ekstra! Lepsze niż te z przyszłością. Wybacz Alice.-zaśmiał się Emmett.
Skłoniłem głowę.
-Dzięki.
Zapadła chwila ciszy.
*
-A więc?-spytała cicho Alice.-Możemy zostać?
Carlise uśmiechnął się promiennie.
-Ja nie widzę żadnych przeciwwskazań, ale muszą wszyscy tak uważać.-powiedział- Esme?-przeniósł wzrok na żonę.
-Oczywiście, że możecie zostać...-posłała nam czuły uśmiech.-Ja już was widzę jako członków rodziny.
-Dziękujemy.-powiedziałem za siebie i Alice.
-Edward?-wymienił Carlise.
-Naturalnie jestem za. Ten w bliznach jest całkiem miły, a ten chochlik też znośny.-wyszczerzył do nas zęby w uśmiechu.
-Rosaline?
-Za...
jak najbardziej za. Boże... Ile ja chciałam mieć siostrę...
Przynajmniej na zakupy będę miała z kim chodzić, a nowy brat i to w
dodatku wydający się być najlepszy z tych obecnych zawsze był przez mnie
wyczekiwany.-mruknęła.
-To tylko pozory...-ostrzegłem ją.-Wiesz...Z miłego brata mogę zmienić się w twój najgorszy koszmar.-zażartowałem.
-Ciii... Bo jeszcze zmienię zdanie.-zagroziła.
-Mi nie dorównasz w dręczeniu jej.-szepnął Edward.
-Właśnie.-powiedziała Rose.-Tylko on jest taki straszny.
-Emmett?
Przewrócił oczami.
-Jasne!-krzyknął entuzjastycznie.
Podszedł do Alice i podniósł ją wysoko do góry.
-Taka mała wróżbitka zawsze może się przydać.-uśmiechnął się promiennie.
Postawił ją na ziemi i przysunął się w moją stronę.
-No,
a ktoś kto walczy lepiej niż Edward na pewno. Przynajmniej jesteś od
niego silniejszy. No i mam nadzieję, że szybko doczekam się jakiegoś
pojedynku czy coś...-mruknął do mnie.
-Podaj miejsce i czas.-szepnąłem.
Zaśmiał się basem...
-O stary... Ostry z ciebie zawodnik...
Wysunął do mnie dłoń.
Uścisnąłem ją mocno.
-No,a więc postanowione...Zostajecie.-powiedział radośnie Carlise.-Witajcie w nowym domu...
Jazz183